Po przybyciu do Ollantaytambo odwiedziliśmy nieskończoną, acz mocno zaawansowaną świątynię słońca, a następnie kilka barów na głównym placu miasteczka, czyli na ....Plaza. Szkoda , ze mieliśmy blisko do hotelu, bo korciło mnie przejechać się ciekawym wynalazkiem - górskim "tuk tuk'iem", podobnym jak w Tajlandii. Kilka z nich to prawdziwe tuningowe zabawki (relingi, spojlery, zabudowy, grafiki...) ;)
Ale wracając do tematu, bo tuk tuk'iem do Machu Picchu sie nie dojedzie ;) Rano w hotelu, zaraz po śniadaniu i zażyciu koka tee oraz koka leafs pojawił się jeden z naszych przewodników. Jeden z dwóch. Załadowaliśmy sie do autobusu z reszta grupy i pojechaliśmy do punktu zwanego "Kilometr 82" . Jest to 82 km linii kolejowej prowadzącej przez Sacred Valey do Aguas Calientes, miasteczka u podnóży Machu Picchu. Wystartowaliśmy z wysokości ok. 2700 m n.p.m.
Tu zaczęliśmy nasze przejście do Zaginionego Miasta Inków, jak nazwał je Hiram Bingham, ich (RE)odkrywca z 1911 r. Razem z nami idzie ok. 10 tragarzy, którzy niosą namioty, kuchnie, jedzenie, telewizor, routery do netu, generator prądu, paliwo i zajebiste piłkarzyki.
... począwszy od telewizora to tylko moje domysły albo ściema, bo nie widziałem u nich tych rzeczy, ale kto ich tam wie ;) Tak, czy tak plecaki mieli naprawdę duże. My zostawiliśmy część zawartości naszych plecaków w hotelowym depozycie w Cusco. Na plecach zostawiliśmy sobie po jakieś 10-12 kg.
Pierwszy dzien był lekki. Rozgrzewka. Czas przejścia ok 5h. Przewyższenie 300m.
Po drodze mijamy kilka tzw. "remains", czyli pozostałości dawnych budowli inkaskich. Duża uwagę zwracają nasi przewodnicy na słownictwo. Nie pozwalają mowić "ruins", bo to oznaczałoby, że ktoś zburzył, zniszczył te budowle. A one nigdy nie zostały nawet znalezione przez Hiszpanów i tym bardziej przez nich zniszczone. Zostały, z nieznanych przyczyn, opuszczone przez Inków i zapomniane przez nich oraz czas, zarośnięte przez las, czy dżunglę albo wypalone przez słońce. Dzisiaj, jedynym brakującym elementem budynków sa dachy i faktycznie wyglądają bardziej jakby były opuszczone niż zniszczone, czy zburzone.
Na szlakach do ważnych miejsc, (np. Machu Picchu - MP), co kilka godzin marszu, Inkowie budowali rożnego rodzaju i przeznaczenia siedliska, czy miasteczka:
1. Punkty kontrolno-widokowe - budowle zlokalizowane w strategicznych miejscach, służących do obserwacji szlaków komunikacyjnych prowadzących do ważnych punktów (np. do MP)
2. Rest Points, czyli stacje odpoczynkowe. Dzisiaj powiedzielibyśmy - moteli, zajazdów albo MOP - "miesce odpoczynku podróżnych". Miejsca, zorganizowane dla podróżnych albo kurierów, do odpoczynku, zmiany odzieży, posilenia się, postoju. Miejsca te, z racji odległości dzielącej ich od innych punktów z elementami cywilizacji, z założenia, miały być samowystarczalne i bezpieczne. Oznacza to, ze ich architektura zapewniała produkcję żywności (rolnictwo), zaopatrzenie w wodę oraz ochronę przez zbyt latwym dostępem intruzów. To ostatnie nie było realizowane, jak powszechnie widać to w Europie - przez wysokie mury, czy palisady, ale przez umiejscowienie w trudnodostępnym, górskim terenie. To natura - wysokie, strome góry, stanowiły skuteczną, obronę przed ew. najeźdźcami. Rolnictwo zorganizowane było na tarasach, które licznie otaczają rożne budowle Inków. Jak podkreślali przewodnicy, były one budowane w maksymalnie dużej zgodzie z natura. Oznaczało to np., że obrysy całych miast były zgodne z kształtem góry, na ktorej je zlokalizowano. Dlatego też kształty tarasów są takie fikuśne, jak poziomice na mapie. Ta zgodność kształtów z terenem zapewniała m.in. lepsze zachowanie budowli podczas intensywnych opadów. Tarasy w swojej konstrukcji zawierały warstwy i kamienne systemy nawadniania. Warstwy - od dołu gruby kamień, potem żwir i na wierzchu żyzna gleba, czesto transportowana z doliny Sacred Valey - zapewniały drenaż, a system nawadniania transportował wodę do kolejnych, niższych tarasów. System wodociągowy rozprowadzał też wodę do rożnych części mieszkalnych , inkaskich siedlisk. Całość działa i jest używana, w wielu miejscach, do dzisiaj.
Dotarliśmy na tzw. kamping, czyli w tym przypadku podwórze górskiego domu z dziurą w ziemi na której ktoś postawił kibelek i zabudowaną wkoło rurą doprowadzającą wodę ze strumienia, czyli prysznicem. "Układ" polegał na tym, ze my mamy tu "łazienkę" i plac na namioty, a w zamian za to zrobimy drobne zakupy u właścicielki tej posiadłości. Zakupy, głownie wody na dalsza podróż, choć wieczorem nabyliśmy także napój zwany Cerveza ;) Symbolicznie, po jednym, bo cena butelki mnożona była chyba razy wysokość w metrach, na jakiej sie znajdowaliśmy.
Noc na 3000m n.p.m. była krótka. Wstaliśmy o 5 rano, bo przed nami jeden z cięższych dni trekingu. Czas przejścia 9 godzin. Przewyższenia: 1200m w górę i potem 600m w dół. Trasa prowadziła początkowo przez las deszczowy. Roślinność faktycznie jakaś taka leśna, jak z filmów o Indiana Jones. Nazwa deszczowy pochodzi prawdopodobnie od tego, ze ciągle tam pada. Jak wyszliśmy ponad granice lasu, skończył się deszcz. Wyszło nawet słońce, choć na horyzoncie cały czas wisiały duże chmury, skutecznie przesłaniające dalsze widoki.
Do kolejnego kampingu docieralismy w rożnym czasie. W okolicy 4000m n.p.m u większości osób pojawiły sie dziwne objawy braku tlenu, zmęczenia, bólu głowy. Takie podstawowe, pierwsze objawy choroby wysokościowej. Do tego doszły ciężkie nogi i coraz cięższy plecak. Im wyżej, tym ciężej. Wiecie co mam na myśli, mam nadzieję ;) To był dzień koki. Przeżulismy tego pewnie cały woreczek. Szczytowaliśmy z Kasią w odstępie 15 min. po sobie :) Na szczycie, o nazwie, której genezę zacząłem tam, na górze, coraz lepiej rozumieć - Dead Woman Pass - byliśmy tylko parę minut.
Na kolejny kamping mieliśmy jeszcze 600m w pionie, w dół. Tego dnia nie było żadnych Remains. Tylko królewski, inkaski szlak do Machu Picchu. Oryginalny w 90%, ułożony przez Inków pomiedzy 13 i 15 w., stromy jak cholera z milionem cholernych, kamiennych schodów ;) Było pięknie!
Po przejściu przez przewyższenie znaleźliśmy się w nieco innej strefie klimatycznej. Nie było już lasu deszczowego. Po zejściu do granicy roślinności znaleźliśmy sie w dżungli. Jedyna różnica, jaką zauważyłem pomiędzy środowiskami lasu deszczowego i dżungli, to to, że w dżungli rośnie bambus, którego nie było w lesie. Deszcz padał tak samo. Chmury przesłaniały widoki w identyczny, skuteczny sposób. Nuda ;) i jeszcźe jedna różnica. Na szlaku zaczęli pojawiać sie Indianie z maczetami w ręku ;)
Noc spędziliśmy na wys. 3600m n.p.m. Na chwile nawet rozstąpiły sie chmurki:
W trzecim dniu spacerowaliśmy przez dżunglę i zwiedzając kolejne inkaskie remains. Czas spaceru: 12 godzin. Przewyższenia: ok. 400m w górę i 1350m w dół. Po drodze kilka, bardzo urokliwych miejsc, choć chmur było stanowczo za dużo. Tylko koka ciagle w użyciu - to te zielone torebki na zdjeciu ;)
Po zejściu poniżej jakichś 3000m n.p.m. chmury zostały na gorze i pokazały sie widoczki.
W czwartym dniu mielismy dotrzeć do Machu Picchu, przez SunGate, czyli jedną z górskich bram do miasta. Wstaliśmy o 3 rano' pożegnaliśmy tragarzy i ruszyliśmy z latarkami w góry.
W tym miejscu wato wspomnieć o tragarzach. Zatrudniają się w tej roli rolnicy, którzy w porze suchej (teraz jest jej końcówka) nie mają co robić, a pozostają z rodzinami na utrzymaniu. Są to mali, w sensie wzrostu ludzie z małymi stopami i krótkimi nogami, ubrani często w sandały, którzy z plecakami po 20kg biegają po górach. Zarowno w dół, jak i w górę. Tam, gdzie my szliśmy albo ledwo szliśmy, oni biegli. Sprawnie, bezpiecznie i skocznie. Rano, po śniadaniach składali sprzęt kuchenny, sprzątali po naszych posiłkach, jedli własne śniadanie, składali nasze namioty, wyprzedzali nas po drodze i na docelowym kampingu rozstawiali wszystko z powrotem. Szykowali obiad i witali nas z uśmiechem na ustach. Naprawdę, goście nieprzeciętnej wytrzymałości i sprawności. Uwaga: w wieku od 21 do aż 64 lat !!!
Przez całą wyprawę przewodnicy, z pochodzenia ludzie qechua.... Opowiadali nam o kulturze, zwyczajach, symbolach, architekturze i wierzeniach tamtych czasów i tamtych ludzi. Oglądnięcie, z ich wyjaśnieniami, wszystkich remains, jakie spotkaliśmy na szlaku, dało nam pewne podstawowe rozumienie tego, co zobaczyliśmy w Machu Picchu. Zobaczyliśmy nie tylko dużą, uporządkowaną stertę równo przyciętych i pasujących do siebie kamieni. Samo to, już robi wielkie, olbrzymie wrażenie. Z dodatkowym opowiadaniem naszych przewodników, zobaczyliśmy znaczenie wielu elementów tam zbudowanych.
To było zwieńczenie tych kilku dni spędzonych w górach, gdzie każda kolejna budowla, miasteczko, rest point przygotowywały nas do tego, by rozumieć to, co zobaczyliśmy w całej okazałości, w Machu Picchu. Jak powiedział, na koniec nasz przewodnik - widzieliśmy w Machu Picchu wielu czystych (w sensie umytych i ogolonych) turystów, którzy robili zdjęcia miasta, ale wielu z nich nie wie, co tak na prawdę fotografuje. Oto co zobaczyliśmy po dojściu do jednego z wejść do miasta - SunGate - piękne chmury.
Z SunGate zeszliśmy w dół, do miasta.
BTW. Byliśmy jedynymi fanami zimnych prysznicy na kampingach. Było to pewnie wynikiem zaprawy po saunach. Reszta, po 4 dobach pachniała ... wojskiem ;) Ale daliśmy wspólnie radę ;)
Po kilku wcześniejszych dniach, wytrzymaliśmy w mieście Machu Picchu do 14-tej. O 15:00 cała grupa razem z przewodnikami była już w Aguas Calientes, w knajpie, przy pizzy, frytkach i zimnym piwie. Bawiliśmy się do wieczora. Do pociągu, który z samego środka miasteczka (tory i bocznice przecinają główny deptak) zabrał większość naszej grupy. Kupiliśmy na następny dzien wejściówki do miasta MP z dodatkową opcją wejścia na Machu Picchu Mountain. Wejście było jak zwykle proste, tzn. po schodach, na wys. nieco ponad 3000m n.p.m. Widoki niestety nie są możliwe do przekazania za pomocą zdjęć. Każdy powinien tam wejść i popatrzeć sam. Czego wszystkim Wam życzę i rekomenduję. Można nawet, w przypływie lenistwa (nic wstydliwego) albo odpływie sił (tez sie zdarza), wziąć autobus z Cusco albo Ollantaytambo ;) Nie trzeba sie szlajać po górach.
Poniżej kilka fotek z ostatnich dwóch dni - pogoda jednak była dla nas łaskawa ;)
Z samego Machu Picchu:
... i z drogi na górę Machu Picchu Mountain
Pozdr.
KGB
Czytam, fotki oglądam - oniemiałem. :-)
OdpowiedzUsuńOpad szczeny zaliczyłam! Ale czad :)
OdpowiedzUsuńPięknie!
OdpowiedzUsuńWspaniałe!
Cudownie!
Skoro mozna tam szczytować z żona w odstępach 15 minutowych to ja tam jade!! (p. Wojtku, właśnie takie komentarze Grzes wycina ;) )
Dymek, daj mu spokój - to pewnie efekt choroby wysokościowej. :-)
UsuńCzad! piękne zdjęcia. I to szczytowanie o którym Dym już wspomniał frapujące. Wysiłek się opłacił. No doubts about it. Czekamy na więcej. Koolay
OdpowiedzUsuńNiesamowiete (i nie chodzi mi o to co Dymkowi) No to się cieszę ze to czytałałam a nie pisałam - czyli zobaczyłam a nie wchodziłam :-)
OdpowiedzUsuńmiło się to czyta i ogląda - szczególnie Wasze uśmiechnięte facjaty :) szacunek dla skryby !
OdpowiedzUsuńdzipi
ale bomba, dech zapiera.... :)
OdpowiedzUsuń