Menu główne

środa, 17 grudnia 2014

Tongariro National Park, NZ

Objechaliśmy wkoło Rotorua już prawie wszystko, z lasem sekwojowym włącznie. Kasia ugrzęzła w kafejce internetowej i zrzuca zdjęcia do chmury. Właściwie to chodzi o prawie 2000 zdjeć, w większości HDR, ktore zapchały nam pamięć iPhona, a on służy nam jako jedyny aparat. Po wyczerpaniu cierpliwości właściciela kafejki, któremu zabiliśmy przepustowość na upload'zie, musieliśmy po mału zabierać się z miasta ;)

Padało już 2 dni, w zasadzie, bez przerwy. W sumie to ten deszcz za bardzo nam nie przeszkadza, bo jest ciepło, ale przyjemności też specjalnej nie dostarcza. Wyjechaliśmy z Rotorua i udaliśmy sie na południowy-zachód, w stronę Parku Narodowego Tongariro.

W parku znajdują sie zasadniczo "jedynie" trzy wulkany: Tongariro, Ruapehu i Ngauruhoe. Znowu angielsko brzmiące nazwy, prawda? NZ, sami dla siebie i dla reszty anglojęzycznego świata przygotowują takie transkrypcje z nazwami okolicznych gór

Wulkany wyglądają na czynne i takie rzeczywiście są, tzn. cały czas tam się coś dzieje. Coś dymi albo się gotuje, czy paruje, a czasami (nie w czasie naszej wizyty) wybucha. Czynne nie oznacza, że w ich kraterach buzuje rozgrzana lawa. Są one (kratery) zamknięte i tylko z rożnych otworów wydostają się na zew. rożnego rodzaju opary, a ziemia wokół jest gorąca. W/w wulkany wyrastają z wielkiej równiny, zwanej Mordorem. To ta równina - Mordor i stożkowy wulkan Ngauruhoe - Góra Przeznaczenia, zagrały w wielu filmach opartych o twórczość Tolkiena. Fani tego ostatniego wiedzą o czym mowa. Reszta ludzi na świecie pewnie ma to gdzieś i jest jej to całkowicie obojętne ;)

Suche fakty są nast.:

Raupehu. Ostatnia erupcja była w 2007 roku. Wysokość 2797 m n.p.m. Najwyższy punkt na wyspie północnej.

Tongariro. Wybuchł ostatnio w 2002 roku. Erupcja była niewielka i trwała 5 min. Wysokość 1967 m n.p.m.

Ngauruhoe. Ostatnia erupcja 1975 r. Wysokość 2287m n.p.m

Przyjechaliśmy na kamping do Whakapapa (w przewodniku zapisują fonetykę tego na angielski,

w nast. sposób: faka-papa). Biuro było już zamknięte, bo w NZ generalnie pracuje się do 17-tej. Mieliśmy rezerwację, więc rozbiliśmy namiot na pierwszym wolnym miejscu z prądem. Nadal pada deszcz. Prognoza nie wspomina o słońcu, ale też na szczęście odwołali zapowiadane wcześniej ujemne temperatury w nocy - ma być 3-5 st. C. Następne dni spędzamy na ogarnięciu siebie - pranie, lenistwo i planowanie tras.

Studiujemy prognozy, mapy i alerty wulkaniczne (to nie żarty; to aktywny i zmieniający sie teren wulkaniczny). Na mapach mamy dopiski i komentarze typu topography of this terrain can change time to time due to volcanic activity albo recent volcanic activity has changed the topography of this area. ... I mapa jest nieaktualna ;)

Jest kilka opisanych propozycji wycieczek, pozwalających zobaczyć piękno tego parku, głównie pieszych. Dla nas to dobra wiadomość. Celujemy w jednodniowe przejścia. Z tych dłuższych, do wybraliśmy 3, do przestudiowania:

1. Tongariro Alipine Crossing,

2. Ngauruhoe Summit,

3. Ruapehu Crater climbing.

Tongariro Alpine Crossing to klasyka tego miejsca. W pierwszy dzień, w którym rano nie padało, zapakowalismy sie w autobus, ktory przewiózł nas jakieś 10 km, do miejsca, gdzie szlak sie zaczynał (Mangatepopo) i miał nas odebrać na jego końcu (Ketetahi), pod koniec dnia. Nazwy są dla nas nie do zapamiętania;) Spodziewaliśmy się dużej ilości ludzi - pierwszy dzień bez deszczu, od dawna. I tak też było. Pogoda dopisała, choć kilka miejsc, które powinnismy na trasie widzieć, przesłoniła mgła/chmura. Droga prowadzi przez kratery wkoło jeziorek o fajnych kolorach i schodzi prawie do wielkiego jeziora Taupo. Sama trasa była dosyć łatwa i urozmaicona pod wzgl. widoczków, miejsc z buchajacą z ziemi parą i gorącą ziemią. No i widoki na Mordor.

 

Przechodziliśmy też u podnóża Ngauruhoe, drugiego wulkanu w tej okolicy, o którym jeszcze bedzie, dalej.

Długość, prawie 20km, czas "spaceru" 6-8h, w zależności od tempa, ilości zdjęć, jakie się pstryka po drodze.

Jak się okazało, czasy przejść, jakie NZ podają na drogowskazach są delikatnie mówiąc lekko napięte, tzn. jak piszą że do wskazanego punktu będziesz szedł x h, to tyle Ci to zajmie, ale tylko jesli będziesz szedł b. szybko, bez przerw na siku, zdjęcia, kanapkę itp. Trochę nas to zaskoczyło, bo to pierwszy nasz treking w NZ, a w innych miejscach przeważnie mieściliśmy się w podawanych czasach, z zapasem. NZ są w tym temacie na tyle szczerzy i uprzejmi, ze pytają sie na początku trasy, czy wiesz co robisz ;)

Cały szlak prowadzi przez mocno o wulkaniczny teren. W wielu miejscach umieszczono m.in. takie tablice informacyjne:

BTW. "Lahar" to rodzaj lawin blotno-kamienno-popiolowej, które towarzyszą erupcjom.

Generalnie malownicza rozgrzewka, w oczekiwaniu na pogodę, która pozwoli nam wejść na następny wulkan. Mam straszną ochotę na wejście na krawędź krateru Ruapehu, znajdującą się pomiedzy jęzorami lodowca na wysokości prawie 2700 m n.p.m. Prowadzi tam nieoznakowana, choć opisana trasa, wyceniona na 7h. Przewyższenie, które trzeba pokonać to jedyne 700m. Jedno z zaleceń dla tej trasy, to czysta pogoda, bo wymagana jest samodzielna nawigacja, która w tych warunkach, bez doskonałej widoczności jest b. trudna., a bez specjalistycznego sprzętu i doświadczenia, prawie niemożliwa. Od przyjazdu do Whakapapa minęły 3 dni, a my nawet nie widzielismy tej góry. Na przeszkodzie cały czas stoją chmury, deszcz, mgła. Więc warunek dot. pogody jest jakby nie spełniony.

3 dnia od przyjazdu poszliśmy na wycieczkę na pobliskie wodospady (piekna trasa zastępcza).

Pod koniec 2 godzinnego spaceru odsłoniło sie niebo i pokazał się, cześciowo, masyw Ruapehu. Był DUŻY i jak na początek lata, to wydaje sie, że dużo na nim śniegu. Nie łat śniegu, tylko regularnego śniegu. Wiedzieliśmy, że na szczycie jest lodowiec, ale nie zajmuje on całej korony krateru, a to właśnie ona cała jest zawalona tym białym gównem ;)

Na stokach tego wulkanu jest ośrodek narciarski. Kilka wyciągów, nie więcej niż 10. Ciekawostką może byc specjalnie opracowana mapa ośrodka omawiającego zagrożenie wulkaczne i ścieżki ucieczki, na wypadek erupcji. Ośrodek jest nieczynny od ponad miesiąca, ale wyciąg krzesełkowy chodzący rownież latem mógłby nam pomóc w wejściu na krater. Użycie wyciągu skraca trasę o jakieś 2h.

Po przemyśleniu i skompilowaniu tego, co wiemy o górach (generalnie), co widzieliśmy na Ruapehu (śnieg), po rozmowie z rangerem z visitors' center oraz młodym Niemcem, którego spotkaliśmy na kampingu, a który próbował wejść na krater (wycofał sie), postanawiamy, ze krater Raupehu nie bedzie tym razem naszym celem. To co chcemy, to zobaczyć go w całości, najlepiej z innej "górki", np. Ngauruhoe, ale nie będziemy teraz na niego wchodzić. Sprawdzimy pogodę i warunki na szczycie, w styczniu, w drodze powrotnej do Auckland.

Prognozy mówiły, że na nast. dzień ma byc "mostly FINE". To był nasz ostatni dzien w parku Tongariro. Wstaliśmy o 5 rano, naszykowaliśmy kanapki, zwinęliśmy namiot i pojechaliśmy na szlak prowadzący na szczyt Ngauruhoe. Do punktu startowego prowadziła 6km, szutrowa droga, na której czułem wszystkie luzy i wytłuczone tuleje naszego Nissana. Już z drogi były widoki warte marznięcia i mokniecia w namiocie :)

Policzyliśmy, że wejście i zejście powinno nam zająć do 8h, według standardów NZ, tzn. bez siku, kanapek, zdjeć itp. ;) początek trasy był nam znany, bo pokrywał sie z Tongariro Alipine Crossing. Po drodze było widać inny, duży wulkan. Północnej wyspy. Oddalony o jakieś 150km szczyt Taranaki (2518 m n.p.m)

Po ok. 2h byliśmy u stóp naszej Góry Przeznaczenia. Zaczęliśmy wejście na główny szczyt - piękny, symetryczny stożek. Z tego miejsca było 637m w pionie.


Już po chwili okazało się, że łatwo nie będzie. Zbocze nachyliło się do jakichś 30-40 stopni, a podłoże stało się grząskie. Szliśmy po popiele wulkanicznym składającym się z małych (1-2 cm średnicy), lekkich, jakby kamyczków - w rzeczywistości to były popioły wyrzucone przez erupcje, zakładam, że w 1995r. Kamyczki przemieszane były z większymi owalnymi odpadami po erupcji, wielkości pięści. Razem dawało to mieszankę, w której buty zapadały sie po kostki. Jeden krok do góry i obsuwa - pół kroku w dół. Jak w głębokim śniegu. Krok za krokiem, możnaby powiedzieć, zsuwalismy się do góry, po powiedzmy: wydeptanych zygzakach. Po jakichś 2h dotarliśmy do wystających spod popiołu skał. Tuż przed nimi Kasia "zeszła" po raz pierwszy. Nie mogła przebrnąć przez ostatnie 30m. Po jakichś 20min. jednak dała radę. Zjedliśmy co nieco i ruszyliśmy po skałach. Droga była łatwiejsza o tyle, że nie zapadaliśmy się i nie cofaliśmy z każdym kolejnym krokiem. Ciekawiej było pod względem tego, że w wielu miejscach było pionowo i trzeba było używać 4 łapek - regularna wspinaczka. Po jakiejś chwili Kasia "umarła" po raz drugi na tej górze. Uczepiona do skały, spojrzała w bok zbocza (wtedy najlepiej widać bieżące nachylenie), na gościa który walczył z popiołem pod nogami podczas zejścia. Usłyszałem pytanie, którego sie obawiałem: "Balcer. Ale jak my zejdziemy?" Zamiast odpowiedzieć, pogoniłem naszą wycieczkę dalej, do góry. Jak sie czymś zajmie, to nie bedzie trudnych pytań zadawać ;)
Od podstawy stożka, do jego wierzchołka wspinaliśmy się prawie 3h. Po dotarciu na szczyt okazało się, że to co z dołu wydawało sie wierzchołkiem stożka - punktem, jest tak na prawdę rozbudowanym, wielkim kraterem, po którego krawędzi prowadzi dalsza trasa. Przynajmniej nie było już po górę. Podejście było za nami. Przed nami były teraz tylko widoki. Świat, widać nadal nas lubi, bo po tylu dniach czekania na pogodę, doczekaliśmy się. Na górze nie wiało, były tylko delikatne chmurki, a pod nami reszta świata ;)
Tylko Ruapehu był nadal nad nami, ale i tak pokazał nam sie w całej okazałości.
Taranaki był schowany za chmurami, które zaczęły pojawiać sie nad zachodnim wybrzeżem wyspy, po drugiej stronie Mordoru.

Sam krater to wielka, głęboka dziura, otoczona zastygłą lawą. Robi mega wrażenie.

Po obejściu krateru po jego krawędzi i podglądaniu okolicy z tej pięknej perspektywy, wróciły trudne pytania;) Podczas podejścia przyglądałem się schodzącym ludziom. Niektórzy z nich radzili sobie nieźle ślizgając się w dół, hamując krok za krokiem w głębokim popiele. Postanowiłem, że spróbujemy tej technik. Ominęliśmy skałki, po których weszliśmy na szczyt i przez wielką łatę sniegu, przeszliśmy do miejsca, w którym pionowo w dół prowadziła ścieżka popiołu. Po dobrnięciu do niej przyjęliśmy pozycje startową - coś jakby na Małysza i pojechaliśmy w dół. Po paru zachwianiach załapaliśmy rytm i jak na nartach, w kopnym sniegu, zeslizgnęliśmy sie góry. Po jakiejś chwili mieliśmy nawet z tego niezła frajdę.

Trudne pytanie znalazło łatwą odpowiedź. Na dole byliśmy po jakiejś godzinie.

Ubawieni i szczęśliwi. Wysypaliśmy popiół z butów i za następne 1,5 godziny byliśmy na parkingu.

Po drodze, na płaskim odcinku :), Kasia złapała pare siniaków na kolanach i dłoniach, ale to wszystkie straty jakie ponieśliśmy tego dnia. Fajnie, że dała radę, pomimo wielkich wątpliwości i obaw, przed trasą i dwuktornego kryzysu w trakcie. Całość zajęła nam, zgodnie z planem, prawie 8h. Pokonane przewyższenie to 1150m w góre i tyle samo dół.

Wsiedliśmy do Nissana. Kasia wypiła triumfalny browar. Po przejechaniu jakiś 350km, mijając widoczki jak z obrazka, o 21:00 bylismy "backpack'erskim" hoteliku w centrum Wellington.

Hostel w centrum Wellington to zupełnie inny komfort i wygoda życia niż kampingi, na których spędziliśmy ostani czas (oprócz dwóch nocy, mieszkaliśmy pod namiotem od przyjazdu na Wyspę Wielkanocną, czyli razem 20 dni).

Jednak, żeby włazić na fajne górki i żeby robić to we właściwej pogodzie, na którą czasami trzeba poczekać, trzeba mieszkać blisko szlaków. W NZ w takich miejscach najczęściej są na kampingi, można też wynająć chatkę, ale ich dostępność jest bardzo ograniczona. W naszym przypadku, do spania pod namiotem szybko się przyzwyczailiśmy, a nawet polubiliśmy tą bliskość natury. Ważne jest tylko właściwe i z odpowiednim wyprzedzeniem zadbanie o potrzeby z dolnych warst piramidy Masłowa, takich jak ciepło, sucho, ciepłe jedzenie i zimny browarek ;)

Pozdrawiamy KGB

 

 

9 komentarzy:

  1. Kolejny odcinek za Wami, jak się okazuje dość wyczerpujący. Gratulacje dla Ciebie Balcerku i dla naszej dzielnej Kejtusi. Ja, jak to czytałam, to już się zmęczyłam i zakwasów dostałam�� Aneta

    OdpowiedzUsuń
  2. Piekne widoki i wielkie gratulacje dla Kasi. A że Grzegorz umie motywować bez odpowiedzi na trudne pytania to wiem z autopsji ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Stefan:) to było trudne, ale teraz mam satyfakcję i w głowie zostaną te piękne widoki. buzia Kasia

      Usuń
  3. Czytałam z zapartym tchem. Oczekiwanie na dobą pogodę, podejście a potem szczęśliwy finał – co za emocje. A jakie widoki.
    Już nie mogę się doczekać kolejnego odcinka KGB – RTW :)

    OdpowiedzUsuń
  4. A ci to nawet na wulkanie i w popiole narciarstwo uprawiają . Gratulacje dla Kejty za wytrwałość. Dla Balcera zresztą też. Zdjęcia po prostu megazachwycające ......Będzie z tego niezły album ......... Koolay

    OdpowiedzUsuń
  5. Za ciepłe słowa thx. Góra przeznaczenia była mi przeznaczona... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurde, mówisz jak Frodo ..... :-)

      Usuń
    2. Dzięki za wszystkie komentarze. Anonimowych proszę o podpisywanie się. A jeśli zapomnisz się podpisać, to dodaj nowy komentarz z podpisem.

      Usuń
  6. Świat Was lubi... Pięknie wynagradza za dobre pomysły, przygotowanie i determinację w realizacji, pokazując swoje najpiękniejsze oblicze. I tak trzymać :-). Po dzisiejszej lekturze nabrałem natychmiastowej ochoty na pooglądanie czegokolwiek z góry, ale zimno, mgliście i mokro, pozostaje wjechać na Sky Tower.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.