Menu główne

wtorek, 6 stycznia 2015

Lodowce, NZ

Jak na taki mały kraj, 15% mniejszy od Polski, to sporo tu, w NZ, jest lodowców. Na wyspie północnej widzieliśmy już lodowce na wulkanie Raupehu:

i w oddali na Taranaki:

Pod ten ostatni wybieramy się jeszcze w drodze powrotnej do Auckland.

Na wyspie południowej śnieg na szczytach widzieliśmy w zasadzie od dnia wjazdu w głąb wyspy, po opuszczeniu Christchurch. Po drodze był Mt. Cook z lodowcami: Hooker'a, zakończonym jeziorem, do którego szliśmy na piechotę:

lodowiec Tassman'a, po którego czołowym jeziorze, pomiedzy górami lodowymi, pływaliśmy łódką:

Oba zasilały piękne, zaje....niebieskie jezioro Pukaki, nad którym mieszkaliśmy i nad którym spędziliśmy wigilię i pierwszy dzień Świąt. Oprócz dwóch wyżej wymienionych, wkoło Mt. Cook jest jeszcze ok 60 lodowców.

No i oczywiście sam Mt. Cook:

O dwóch lodowcach w masywie Mt. Cook będzie jeszcze w dalszej części.

W fiordzie Milford'a też otoczeni bylismy przez góry, do których przykleił się wieczny śnieg - kolejne lodowce:


 

Kolejne dwa pełne dni - Sylwestra i Nowy Rok - zaplanowaliśmy spędzić w okolicy dwóch lodowców i miejscowości o tych samych nazwach: Franz Josef Glacier i Fox Glacier. Są to lodowce schodzące z masywu Mt. Cook., który niejako okrążyliśmy, jadąc na północ, wzdłuż zachodniego wybrzeża. Tym razem spływają one niemal do samego oceanu. Po drodze stanęliśmy na na chwilę na plaży. Po dalszych raptem 30 min. jazdy byliśmy w lesie deszczowym, praktycznie u stóp lodowca, którego jęzor i przednią ścianę widzieliśmy z odległości 200m. Obie miejscowości są dosyć popularne turystycznie. Oprócz widokowych lotów helikopterami i samolotami nad górami, lodowcami, lądowaniem na śniegu itp. atrakcji, są tu krótkie, piesze trasy, które zamierzaliśmy poeksplorować.

Jak, chyba większość lodowców na świecie, te w NZ też się cofają. Jadąc drogą spod czoła lodowca, w kierunku morza Tasmana napotykamy tabliczki typu: "Tu byłem. Styczeń, 1935. Lodowiec". Znak umieszczony jest jakieś 2000m od dzisiejszego czoła lodowca:


Następna tablica jest kolejne 1200m dalej, tj. 3200m od miejsca, do którego dzisiaj schodzi lód. Datowana na rok 1750:

 

Cofanie lodowców opisują też informacje tłumaczące czemu kiedyś można było wejść na lodowiec, a dzisiaj trzeba wynająć helikopter od uprzejmych Nowozelandczyków (Kiwi), żeby dostać się na górę:

 

Tak generalnie, to bardzo mocno widoczna jest tutaj ochrona lokalnego biznesu turystycznego. We wszystkich publikacjach Ministerstwa Ochrony Przyrody (wolne tłumaczenie: Department of Conservation) są informacje o trasach i aktywnościach danego rejonu. Części z nich jest jednak opatrzona ostrzeżeniami albo dobrymi radami, żeby lepiej nie iść tym szlakiem, albo nie jechać samemu tą drogą i koniecznie wziąć przewodnika, autobus, helikopter itp. I tu pojawiają sie linki do stron lokalnych firm prowadzących tzw. "guided walks" albo przejazdy autobusami, czyli "transfery" albo przeloty albo wynajmy kajaków, rowerów itp. itd. Same lokalne firmy. Najlepiej jeszcze jak są to przedsiębiorstwa spod znaku "Proudly owned and operated by Kiwi/New Zealanders", czyli taki odpowiednik "teraz Polska", tylko traktowany b. poważnie i z konkretami, np. jak wyżej i niżej ;) Żeby nie były to tylko słowa, to cześć szlaków jest rzeczywiście niedostępna dla samodzielnych przejść i pojawiają sie na nich tabliczki typu:

I nie chodzi tu o znajomość terenu czy trasy. To są zabiegi, w znaczącej większości, czysto marketingowe, zapewniające byt lokalnym firmą z sektora turystycznego. To zaś doprowadziło w tym rejonie do tego, że ilość helikopterów i samolotów latających nad doliną polodowcową przypomina ćwiczenia lotnicze NATO. W ciągu pojedynczych godzin spędzonych tu na spacerze byliśmy świadkami jakichś, szacuję, 50 przelotów. Do tego należy dołożyć wycieczki młodych, żółtoskórych mieszkańców tego świata, biegających po szlakach w maskach przeciwpyłowych. Razem daje to efekt maksymalnej komercji. Jakbyśmy byli w środku wielkiego miasta, w pobliżu lotniska. Lodowce stały się dostępne dla każdego, kto wywali trochę zielonych na przelot. Te tutaj, nie maja już nic ze swojej niedostępności, dla ktorej organizowano wyprawy i dla których trzeba było się naprawdę poświęcić i zmęczyć, żeby je zdobyć lub chociaż do nich podejść. Dzisiaj to atrakcja turystyczna z cennikiem i harmonogramem lotów. Hałaśliwa porażka!

A wracając do samych lodowców, to są piękne i rzeczywiście, zgodnie z zapowiedziami z przewodników, kończą swój bieg w ciekawym miejscu - lesie deszczowym na wysokości 250/300m n.p.m., w odległości kilku kilometrów od morza. Poniżej Fox (w głębi zdjecia), w otoczeniu tropikalnej roślinności:

Z zaplanowanych dwóch dni - jeden przepadł. Sprawiła to pogoda. W nocy z 30/31, przez 6h, spadło 80l deszczu na m2. Zgodnie z prognozą, rano lało dalej i w ciągu sylwestra, czyli przez nast. 18h miało spaść kolejne 200l/m2. Generalnie rano już wszystko pływało, a do tego wiało tak, że stelaż namiotu wyginało jak jakąś trawę na łące. Poranna intensywność deszczu wskazywała, że prognozy się myliły. Dzisiaj wody spadnie trochę wiecej. Na szczęscie namiot mamy na lekkiej górce, więc jeśli tropik wytrzyma wodę z góry, podłoga - z dołu i szpilek nam nie wyrwie, to przetrwamy. Jak jest las deszczowy, to musi być las i deszcz. No i są obie te rzeczy ;) na szczęscie wiatr juz się uspokoił.

Po ustaniu pory deszczowej, widoczek ze wzgórza namiotowego pokazał nam lodowiec Franz Josef:

W Polsce właśnie trwała noc sylwestrowa g. 21:00-22:00. Trudno było mi oderwać Kasię od wymiany zdjęć, uśmiechów i wrażeń, na viber i skype. Mieliśmy jednak tylko ten jeden dzień, żeby obskoczyć trasy przy obu lodowcach. Było warto. Te dwa lodowce są bardzo dostępne (mają proste dojazdy i dojścia do nich). Przez to są zadeptane, ale naprawdę piękne. Trasy, które wybraliśmy nie prowadziły przez lód. Dochodziły jedynie 200-250m do czoła lodowca lub do punktu widokowego na lodowy język. Jednak, jak dla mnie, było warto po nich połazić. Kasia kilka razy czekała na mnie, aż napasę oczy widokiem tego lodu, wędrującego z wysokich gór i zrobię wystarczająca liczbę zdjeć.

 

W dzień wyjazdu postanowiliśmy wrócić pół godziny jazdy w okolice lodowca Fox, żeby zrobić spacerek wokół jeziora Matheson. I znowu było warto. Jeziorko przy stabilnej pogodzie, pięknie odbija w swojej tafli góry i otaczające je krajobrazy. Czasami nie wiadomo gdzie góra a gdzie dół ;)

Pojechaliśmy zachodnim wybrzeżem, na północ. Tuż przez kampingiem, na którym mieliśmy zarezerwowane miejsce na nast. noc, nasz Nissan odmówił współpracy. Przy kolejnym przystanku na zdjęcia, widoczek przesłonił nam biały dym spod maski. Mniejsza o szczegóły. Dalej nie pojedziemy. Uruchomiliśmy nasz plan awaryjny, tzn. Skype i tel. do wypożyczalni. Na nasze szczęscie, w miejscu, w którym silnik zdechł była jedna kreska 3G. Rozmowa przez skype okazała się słabiutka. Jedyne co mi sie udało przekazać, to żeby odebrali maila od nas. Napisałem szybciutko gdzie jesteśmy i jaki mamy nick na skype i już po 15 min. chat'owaliśmy z gościem z obsługi popsutych, srebrnych Nissan'ow. Po paru nast. chwilach laweta już po nas jechała. Niestety nie dojedziemy dzisiaj na kamping, który zarezerwowaliśmy, a nawet cofniemy się w trasie trochę na południe, do miasteczka Greymouth. Tam, wypożyczalnia zarezerwowała nam hotel i mechanika na nast. dzień rano. Hotelik, z przynależnymi do niego jadłodajnia samoobsługową i pubem był strzałem w 10. Sami lokalni ludzie. Byliśmy jedynymi turystami. Klimat, jak to Koolay napisał, jak w przystanku Alaska.

Rano okazało sie, że mechanicy u Forda nie posiadają akurat paska i kompresora klimy od Nissana Tida. Dziwne, ale naprawdę nie mieli tego na stanie ;) Nathan z wypożyczalni pojawił się na skype, punktualnie o 9:00. Po paru minutach i kilku dodatkowych negocjacjach (nie chcieliśmy jechać do promu autobusem;)), inne autko już jechało do nas z Christchurch. Inne autko okazało się być najmniejszym autem świata, a przynajmniej NZ - Hunday Getz. Ale najważniejsze w nim są dwie rzeczy: pros - jeździ :-) cons - jest w manualu, co w połączeniu z tym, że dźwignia jest po lewej i jeździ sie "pod prąd", jest jakimś utrudnieniem ;-) Zaraz po tym jak z obiecanych 4 godzin czekania na pojazd zrobiło sie 6, ruszyliśmy dalej na północ. Do promu, który ma nas zabrać z powrotem na północną wyspę, a który zarezerwowaliśmy na poniedziałek, mieliśmy według googla, jakieś 8h jazdy. Na ich pokonanie zostało nam tylko 2 doby. A po drodze jeszcze kilka punktów do odwiedzenia i zobaczenia. Trochę musimy podkręcić tempo, bo nie chcemy ich (punktów) zostawiać na następny raz, jak tu będziemy ;) bo kiedyś tu pewnie jeszcze wrócimy ;)

Pozdrawiamy KGB

6 komentarzy:

  1. Hunday i10 jest mniejszy ;) Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło ..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i10 jest mniejszy ale nasz Getz jest najmniejszy w NZ ;) Pewnie, że nie ma tego złego....Jakby nie awaria z autem, nie było by lokalnego pubu i hoteliku. No i nie dowiedzielibyśmy sie co to jest "zielona twarz NZ"... ale o tym przy innej okazji :)

      Usuń
  2. Nissan, Hyundai, łotewer, ważne że przystanek Alaska zaliczony ;-) Koolay

    OdpowiedzUsuń
  3. hej a tam przy tych lodowcach to jakieś fajne rybki pływają ;)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żadnych rybek nie ma. Mączka kamienna, która jest w wodzie nie przepuszcza światła dalej niż na parędziesiąt cm. Nie ma światła - nie ma żarcia - nie ma ryb. Innym powodem może byc temperatura wody +2 st. C.,choć tu nie mam pewności, czy by to rybkom przeszkadzało ;)

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.