Menu główne

wtorek, 13 stycznia 2015

Wyspa Północna, NZ - dogrywka

Z przechadzki pt. Tongariro Alpine Crossing i wejścia na Ngauruhoe widzieliśmy regularny stożek wulkanu Taranaki, inaczej nazywany tu Mount Egmont. Wracając na północ NZ, nie pojechaliśmy najkrótsza drogą. Skręciliśmy na zachód, żeby pooglądać Taranaki z mniejszego dystansu. Górka uformowana przez erupcje wulkanu jest rzeczywiście niespotykanie symetryczna, a jej położenie tuż przy morzu tylko podkreśla wielkość:

Okrążając ją samochodem jechaliśmy prawie cały czas kilka kilometrów, a czasami metrów od brzegu morza. Jednocześnie nie oddalaliśmy się od Taranaki na więcej niż parę kilometrów. A góra ma 2518m n.p.m. wysokości. Góra to właściwie wulkan. Czynny wulkan - tak go charakteryzują, pomimo, że ostatnia erupcja miała miejsce w 1854 r. Na zboczu, gdzieś od północnej strony jest, na wysokości 1200m n.p.m, klubowy wyciąg narciarski - ciekawostka. Jest czynny tylko w zimie (południowej półkuli), ale jest :) Podświadomie chyba szukamy tego typu akcentów. Brakuje nam tu nartek. W dalszej części posta napiszę o pewnym ich substytucie ;) Jest też inna ciekawostka, która mogłaby być kolejnym konkursem. Nie bedzie, bo nie ma my aktualnie fantów na nagrody, a poza tym poczta jest nieprzyzwoicie droga w NZ. ;)

Tak wygląda Taranaki z góry:

Pyt. brzmi czemu granica lasu deszczowego porastajacego gęsto regularne zbocza Taranaki, ma także taki regularny, jakby narysowany cyrklem, kształt okręgu. Jakby "krąg w zbożu" wyznaczający podstawę tego wielkiego stożka. ;) W razie, jakby ktoś nie zgadł, nie wiedział albo nie wygooglał - odpowiedź, jakiej udzielił mi lokalny "ranger", zamieszczę na końcu posta ;)

Prognozy, ani lokalnie spotkany Maori (tak! Spotkaliśmy jednego Maorysa) nie przewidywali, że góra pokaże nam swoje oblicze tego dnia. Jak widać na poniższych fotkach, nie mieli tym razem, racji, a ich pomyłka była naszym zyskiem ;)

Jedna gora, a tyle ujęć ;)

Ten sam ranger, z którym rozmawiałem o okrągłym lesie deszczowym podpowiedział nam, że po drodze do Auckland jest miejsce zwane "The three sisters" i jest warte zobaczenia. Dwa razy nas nie trzeba było namawiać. Pojechaliśmy tam, nie wiedząc nawet dokładnie, co spotkamy. Zjechaliśmy na parking, podążając za znakami z nazwą atrakcji. Generalnie, muszę stwierdzić, że NZ ma dobre oznakowanie zarówno punktów turystycznych jak i samych dróg, np. pod względem adekwatności zalecanych prędkości przed każdym zakrętem. To taka mała dygresja. Na parkingu była ciekawa tablica i strzałka kierująca do miejsca "The three sisters", skierowana w stonę morza, szerokim na kilkaset metrów korytem rzeki, które aktualnie było wypełnione wodą jedynie po środku.

Okazało się, że "The three sisters" to wyrastające z dna morza skaly, których górna powierzchnia porośnięta jest paprociami, trawami i inną bujną roślinnością. Skały, które podczas przypływu stają sie wyspami. Podczas odpływu można je obejść suchą stopą. Woda w morzu cofa sie na tyle daleko, że można z każdej strony podziwiać podstawy skał/wysepek, poprzecinane szczelinami, jaskiniami i tunelami wyrzeźbionymi przez morze. Mieliśmy szczęście, bo akurat był odpływ i mogliśmy chodzić po dnie morza, krążąc pomędzy wysokim klifem (brzegiem morza) i wyspami. Wybrzeże o podobnym charakterze ciągnie się kilometrami. Jednak tylko w kilku miejscach jest możliwość, na jaką my trafiliśmy, obejścia klifu i zejścia na dno morza korytem rzeki.

Od samego początku podroży po NZ robiliśmy listę rzeczy, które powinniśmy zobaczyć albo zrobić na Wyspie Północnej, w drodze powrotnej do Auckland. Wpisywaliśmy tam punkty na mapie i/lub atrakcje, które pominęliśmy z rożnych względów, a o których słyszeliśmy po drodze od spotkanych ludzi, albo kóre sami odkryliśmy studiując materiały o NZ. Na listę trafił miedzy innymi Taranaki, czy "Glow Worms" (świecące robaki). Te ostatnIe, to robaczki świętojańskie zamieszkujące całymi stadami ciemne jaskinie. Miejsc, gdzie można w NZ zobaczyć takie zjawisko jest kilka, ale najsłynniejsze jest w Waitomo. Pojechaliśmy tam następnego dnia i razem z przewodnikiem o maoryskich korzeniach wleźliśmy do jaskini. Sama jaskinia - ładna, jeśli ktoś lubi jaskinie ;) Natomiast końcową atrakcją był 'przejazd' łódką jednym z korytarzy, w całkowitej ciemności i ciszy (łódka o napędzie ręcznym). Korytarzem, którego sklepienie wypełnione było przyklejonymi do "sufitu" robaczkami świętojanskimi emitującymi delikatne seledynowo-zielono-żółte światełka. Światelka te odbijając się w lustrze wody, po której płynęliśmy sprawiały wrażenie przerysowanego obrazka rozgwieżdżonego, nocnego nieba, ciemniejszego niż w certyfikowanej czerni parku narodowego Mt. Cook ;)

Zdjęć nie mamy, bo nie wolno było ich robić ze względu na zdrowie robaków;) Dla bardzo ciekawych efektu można zaglądnąć na google-grafiki albo "podjechać" i samemu sprawdzić ;) Polecam to drugie - nam się podobało. Przynajmniej te robaki były bardziej przewidywalne niż delfiny. Były po prostu na miejscu, tam gdzie miały być ;)

Po wypłynięciu z jaskini z robakami, pojechaliśmy na północ, powyżej Auckland, do kolejnej atrakcji turystycznej NZ, tj. Bay Of Islands (Zatoka Wysp). To taka mała, nowozelandzka Chorwacja albo Grecja ;) Do przejechania mieliśmy niewiele ponad 400km. Jednak po krętych drogach krainy miliona pagórków i zatłoczonych autostradach, w okolicy Auckland zeszło nam do samego wieczora.

Po drodze nastąpiła zmiana klimatu z umiarkowanego - letniego na "śródziemnomorsko-tropikalny". Do roślinności, rodem z kredy (paprocie giganty, paprocie-drzewa, skrzypy itd.), do której widoku już się zdążyliśmy przyzwyczaić, doszły elementy dżungli tj. bambus i palmy. Nie wiem jak ten gatunek palmy się nazywa, ale jak napiszę, że taka jak na pl. De Gaulle'a, w Wawie, to będzie wiadomo:) Powietrze zrobiło się parne, upalne. Poczuliśmy znowu lato. Prawie jak w Rio. Do tego piękne plaże, łódki i widoczki wysepek na tle szafirowego morza i pełny luz. Nie wiem skąd ja znam nazwy tych kolorów? Przed wyjazdem znałem tylko 3 ;)

Kasia zarezerwowała nam kamping nad samym oceanem, z widokiem na rzeczony akwen. Trochę to było oszukane, bo z powodu pływów widok razy był na ocean, a raz nie ;) To samo zresztą było z pogodą - w kratkę.

Jeden z naszych przyjaciół odwiedził niedawno najdalej wysunięty na północ punkt Europy. Dla niego i dla tej wyprawy, zresztą, zainicjowana została strona "podróże naszych przyjaciół". Choć miało to miejsce w listopadzie, to relacji nie zdążył napisać :( Trudno. Pamiętliwy nie jestem i nie będę mu tego wypominał ... zbyt długo ;) W ramach podróżowania na północ, my własnie odwiedziliśmy North Cape Nowej Zelandii, zwany tutaj Cape Reinga.

Odwrotnie niż na półkuli północnej, najdalej wysunięty na północ punkt NZ, to miejsce znajdujące się najbliżej równika, czyli teoretycznie najcieplejsze.

Droga nie miała być długa. Nasz kamping był zaledwie 200 km od Cape Reinga. Jednak przy liczbie zakrętów, przekraczającej 15 na każdy 1 km drogi zeszło nam 4 godziny w jedna stronę. Po drodze, oprócz postojów na zdjęcia i kawę, odwiedziliśmy jeden z legalnych wjazdów na Ninety (90) Miles Beach. Nazwa jest myląca, bo plaża, która jest oficjalną drogą publiczną, ma 90km długości i jest podobno czasami używana jako zastępstwo dla głównej drogi nr 1, prowadzącej na północny kraniec wyspy. Na pewno jest używana przez Top Gear i turystów ;) Po dotarciu do wjazdu okazało sie, że piasek jest twardy i nadaje się do jazdy dopiero po przejechaniu przez grząskie wzgórze, zwane wydmą.

Hunday, może niski, ale myślę, że przy odpowiedniej prędkości początkowej dałby radę. Jednak po tym jak moja żona zapoznała się z tablicami informacyjnymi, dalsza droga na północ z wykorzystaniem plaży groziła rozwodem.

 

Ponieważ jest miedzy nami lepiej niż dobrze, to postanowiłem wrócić na drogę nr 1 ;)

Cały północny półwysep NZ to góry i pagórki o wysokości do kilkuset metrów. Nieskończona ilość zakrętów, podjazdów, zjazdów i jednoczesnej mieszanki wszystkich tych formacji drogi na raz ;) skutecznie ograniczała prędkość podróży. Ale dotarliśmy na sam północny koniec NZ :), gdzie na jednym ze wzniesień, na wys. 167 m n.p.m. stoi niewielka latarnia, wyznaczająca Cape North Of NZ. Będąc tam i patrząc na ocean w dole, wiedząc, że na północ, wschód i zachód, za horyzontem, nie ma lądu, w żadnej rozsądnej odległości, ma sie wrażenie, jakby sie stało na "koszu dziobowym Tytanika". Mam nadzieje, że każdy zna to ujęcie z filmu. Czad!

Jest to dodatkowo punkt, w którym łącza sie morze Tasmana i Pacyfik. Granice mórz i oceanów są oczywiście umowne, więc to co widzieliśmy, to jakby dwa prądy opływające NZ, od zachodu i od wschodu. Oba w kierunku północy i spotykają się dokładnie poniżej latarni. Ciekawy widok i zjawisko, jak na otwartym już morzu, fale biegną w przeciwnych kierunkach i zderzają sie ze sobą.

Na północnej wyspie jest bardzo dużo piaszczystych plaż. Na jednym z miejsc widokowych znalazłem tablice z informacją, że piasek albo raczej materiał, z którego jest zrobiony, został 2 miliony lat temu "wypluty" przez wulkan. Potem był przenoszony przez wodę i wiatr po całej wyspie północnej. Jadąc przez Cape Reinga, co jakiś czas widać dalej lub bliżej wielkie przestrzenie lądu pozbawione gleby, odsłaniające biały piasek. Dzięki takiej ilości piasku w okolicy, tworzy się tu sporo wydm. Niektóre z nich nazywane są gigantami. Z opisów wynika, że ich wysokość może przekraczać 100m (w zależności skąd, jak długo i jak mocno wieje). Dla porównania, te w Słowińskim Parku Narodowym mają 30-42m.

Odwiedziliśmy wydmy giganty w dwóch celach: poznawczych oraz jako substytut nart - SandBording, czyli deską po piasku:) SandBoarding polega na zjeżdżaniu z odpowiednio stromej wydmy na desce, takiej do pływania po falach. Pozycja jazdy - na brzuchu. Kierunek - zgodnie z jedną z zasad narciarskich, która mówi, że skręcają tylko tchórze. W SandBoardingu jeździ się tylko na krechę, czyli prosto, w dół:) Wypożyczalnia desek i krótki instruktarz z techniki jazdy oraz reguł, jakie obowiązują na stoku, dostępne są na miejscu, prosto z obwoźnego serwisu deskowego.

 

Zabawa mogłaby trwać do wieczora. Sport ten ma jednak jedną wadę - na wydmach nie ma wyciągów ;)

Ale i tak było "awesome!", czyli w wolnym tłumaczeniu - zajebiście !:)

 

I jeszcze odpowiedź na pytanie: czemu granica lasu deszczowego jest takim regularnym okręgiem. Otóż, w 19w., kiedy Kiwi zorientowali sie, że za moment cały las deszczowy zostanie wycięty na rzecz pól uprawnych i pastwisk, to postanowili stworzyć wkoło góry Taranaki/Mt. Egmont - Mount Egmont National Park. W tym celu wzięli cyrkiel i narysowali jego granice na mapie - okrąg o promieniu 6 mil i środku zlokalizowanym na szczycie góry. Dołączyli potem jeszcze kawałki mniej regularne, psując nieco efekt. Wtedy im to nie przeszkadzało, bo było niewiele (wcale) zdjęć z góry ;) Resztę gruntów, na zew. okręgu, przeznaczono na rolnictwo. Prosiłem rangera o prostą odpowiedz i taką dostałem ;)

 

Pozdrawiamy

KGB

1 komentarz:

  1. Tu znajdziesz wyjaśnienie, skąd znasz tyle kolorów ... :)
    http://kabarety.tvp.pl/wideo/top10/kabaret-mlodych-panow-zmiana-plci-16107916/

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.