Menu główne

czwartek, 5 lutego 2015

Żagle w Tajlandii

Polecieliśmy tanimi liniami Air Asia z Bangkoku na wyspę Phuket. Jakieś 1.5h bezproblemowego lotu zaprezentowało nam obrazek naszego akwenu.

Po krótkich i owocnych negocjacjach, wzięliśmy busa i całą załogą pojechaliśmy do mariny, zlokalizowanej w północno-wschodniej części wyspy. Fajne miejsce, z dwoma knajpkami w pobliżu, gdzie mało kto mówi po angielsku, ale mają przetłumaczone menu. Są w nim obrazki, a Tajka przyjmująca zamówienie ciągle się uśmiechała: jak rozumiała i jak nie rozumiała. Koniec końców zamówiliśmy to co chcieliśmy i nawet dokładnie to dostaliśmy.

W okolicy Phuket maksymalna amplituda pływów ocanu wynosi ok. 3m. Marina jest do tego przystosowana. Pomosty (keje) są pływające, a wejścia na nie ruchome. Całość podnosi się albo obniża razem z wodą. To samo oczywiscie robią łódki, przywiązane do keji. Po naprawie kilku usterek odebraliśmy jacht i w połowie pierwszego dnia popłynęliśmy na północ, kotwicząc przy jednej z malowniczych wysepek, rodem z filmu Avatar, takich jak poniżej:

Temperatura powietrza w ciagu dnia nie przekracza 30st. C. Woda ma niewiele mniej - jakieś 25 +/-. Wchodzi, a raczej wskakuje się do niej jedynie z lekkim, przyjemnym orzeźwieniem. W żadnym wypadku z gęsią skórką. Kilka razy dziennie testujemy wodę, pływając wkoło jachtu i za nim na linie.

Takie, klasyczne zabawy podczas rejsów po ciepłych wodach ;)

Pogoda w tym rejonie w czasie naszego rejsu była bardzo stabilna i przewidywalna. Schemat każdego dnia wyglądał, z niewielkimi odchylkami, następująco: do południa wieje - po południu nie wieje - w nocy wieje - rano nie wieje. Do tego trzeba dodać pływy o wysokości do 3m i okresie ok. 12 h. Przy stosunkowo płytkich wodach zatoki, po której pływaliśmy, taki pływ daje dosyć szybkie prądy. Wszystko to, tj. wiatr, prąd, głębokość i temperatura daje całkiem przyjemną mieszankę żeglarskich warunków.

Następne dni spędziliśmy na żegludze w pobliżu wyspy Phuket. Na tym akwenie jest kilka marin, ale my spędzaliśmy noce głównie na kotwicy.

Pewnego dnia (to chyba był drugi dzien rejsu) postanowiliśmy odwiedzić jedna z atrakcji tego rejonu, tj. "Wyspę Jamesa Bonda". Chodził o wyspę, na której nakręcono kilka kluczowych scen "Man With The Golden Gun", z Roger'em Moore'm w roli 007. Wygooglaliśmy nazwę tej wyspy i szybciutko nanieśliście kurs do jachtowego GPSa. Na jego mapach nie było nazwy wyspy, wiec znaleźliśmy wyspę "po kształcie". Dopłynęliśmy po ok. 1h. Potem ponton, silnik i pełna na przód na plaże w małej zatoczce. Kapitan był już kiedyś tutaj i poinstruował nas, żeby po wylądowaniu na plaży, przejść na druga stronę wyspy. Tam jest jeszcze piękniejsza plaża i skałka wystająca z wody, w której w filmie, ukryte były zwierciadła/panele słoneczne tajemnej broni organizacji przestępczej WIDMO, o ile dobrze pamietam ;). Oprócz tego są knajpki i stragany z pamiątkami. Dwoma transportami przedostaliśmy się na brzeg. Kapitan zabezpieczał łódkę. Polecił nam, żebyśmy poszli na druga stronę sprawnie, tj. bez ociągania, bo za chwilę przypłyną tam tłumy turystów. Akurat był odpływ, właściwie zaczynał sie przypływ, więc zanim dotarliśmy do piasku plaży, brnęliśmy w mule, po kolana pierwsza grupa, po kostki druga.Takie błotne spa. Trochę to zepsuło nastrój całej wyspy, ale moja prywatna dziewczyna Bonda nawet powiedziała, że jej sie tu podoba....chyba chodziło o skarpetki z błota ;)

Próbowaliśmy znaleźć jakąś ścieżkę na druga stronę wyspy, ale wszystkie kończyły sie zarośnięte chaszczami w dżungli. Nie spotkaliśmy też tłumów turystów. Trochę zawiedzeni, bo na filmie i z opowiadań kapitana wyglądało to znacznie ładniej i bardziej okazale, wróciliśmy na łódkę. Chwilę sprzeczaliśmy się z kapitanem, o to czy jest przejście na druga stronę, do pięknych plaż i straganów z pamiątkami, zanim odkryliśmy na mapach, że zaraz za tą wyspą jest druga, o podobnym kształcie i otoczeniu. No to już wiecie, że się pomyliliśmy. Sorry. Właściwie powinienem napisać, że odkryliśmy drugą wyspę 007, a może nawet 008 ;) Przy wyspie Jamesa Bonda (007) jest dosyć płytko, wiec podpłynąć tam można pontonem albo inna łódka o małym zanurzeniu. Opłynęliśmy wyspę 008 i dopłynęliśmy na jakieś 1000m do brzegu 007. Dosyć daleko, jak na ponton. Z daleka było widac już tłumy turystów, którzy zdążyli nadpłnąć, podczas gdy my eksplorowaliśmy wyspę 008. Dawało to jakąś pewność, że tym razem była to wyspa 007. 2 osobowa delegacja (ja i Paweł) popłynęła pontonem do plaży w celu załatwienia transportu dla reszty załogi. Po wylądowaniu na brzegu, po dłuższej chwili znaleźliśmy grupę negocjacyjną. Potrzebna była cała grupa, bo do uwzględnienia były interesy właściciela łódki, strażników parku, jaki znajduje sie na wyspie. No i ktoś musiał mi pomoc się z nimi dogadać, tzn. gość znający przynajmniej tajski i angielski. Koniec końców, po konsultacji przez radio z reszta załogi, mielismy transport: pontonu i naszej delegacji na łódkę, całej załogi na wyspę i z powrotem na łódkę. Co do jednej rzeczy się nie dogadaliśmy, ale nie był to żaden element stopujący - łódka, którą wynajęliśmy była dłuższa od naszego jachtu i przeznaczona dla ok. 30-40 pasażerów. Poza tym wszystko zagrało. Łódka miała niezłe odejście. Wyposażona w wielki, doczepiany silnik, przy swojej małej wadze i niewielkim zanurzeniu, wchodziła w ślizg. Przez chwilę martwiłem się tylko o ponton, który holowaliśmy, ale dał radę ;)

Wizyta na 007 trwała jakieś 3 kwadranse, ale warto bylo o to chwilę powalczyć:

Innego, pięknego dnia przystanęliśmy na obiad w przesmyku, pomiedzy wyspami. Pech chciał, że kotwica zahaczyła o coś na dnie i została tam uwięziona na dobre. Żadnymi dostępnymi metodami nie mogliśmy jej uwolnić, nawet po odwróceniu się prądu, kiedy obróciło nas o 180 st. Walczyliśmy z nią do wieczora, ponieważ na tych wodach nie wolno pływać w nocy, postanowiliśmy przenocować na uwiezionej kotwie. Rano komisyjnie i niemal z honorami odcięliśmy kotwicę, pozostawiając całe to żelastwo (kotwice i łańcuch) na dnie. Zapasowa kotwica na linie zamiast łańcucha była za słabym zabezpieczeniem na kolejne noce, dlatego szybciutko wróciliśmy do macierzystej mariny po nowy zestaw: łańcuch plus kotwica.

Jeszcze tego samego dnia popłynęliśmy do zatoczki na wyspie Ko Yao Yai, w której było wiele knajpek i łodzi motorowych, przywożących turystów z miasta Phuket na imprezki. Nie ma tu żadnego pomostu. Łodzie dopływają podczas wysokiej wody do piasku plaży i jak woda opadnie stoją na nim. Powrót z imprezy możliwy jest zatem dopiero za 6h lub w kolejne rocznicę 6h. Zakotwiczyliśmy. Uzbroiliśmy ponton w silnik i popłynęliśmy do restauracji na kolacyjkę. Arek z Wiolą zostali na łódce. Całe szczęście. Pogasili światła na całej łódce i odpoczywali w ciszy na pokładzie. Nagle zobaczyli jak po burcie, na pokład włazi jakiś "łepek". Jak sie spostrzegł, że łódka nie jest pusta, zeskoczył na skuter z pozostalymi dwoma piratami i spieprzyli w trymiga. Na szczęście nic więcej się nie wydarzyło. Skończyło sie na zaskoczeniu i na strachu. Ale mogło byc rożnie. W nocy, jeszcze raz nawiedzili nas Tajowie, rzekomo po colę do "łiski". Tym razem na pokładzie było wiecej osób z naszej załogi, wiec zostali pogonieni. Pozostałe wachty były juz spokojne. Rano oddaliliśmy się, z drobnymi problemami z wyrwaniem kotwicy. Znowu !!! ;)

Wzięliśmy kurs na piękna wyspę Phi Phi, po drodze mijając malutkie wysepki zagospodarowane na potrzeby turystyki (plaza, parasolka, bar...)

Następny dzień to kolejne wyspy, bardziej otwartego morza, tj. nie wciśnięte tak głęboko w cieśninę Malakka i oddalone od ujścia rzeki Phang-nga. Woda zrobiła sie bardziej przejrzysta, jaśniejsza. Pojawiły sie "rajsko" wyglądające plaże. Mogliśmy włączać odsalarkę, bez obawy o filtry i jakość wody. Wiał wiatr, były fale. Po prostu piękna, żeglarska przygoda.

Wody akwenu, po którym pływaliśmy są bardzo bogate w ryby i inne żyjątka wodne, które się tu jada. Wobec tego na wodzie pełno jest łodzi rybackich. Z reguły są to małe łódki, na których przy sieciach pracuje 2 ludzi. Kilka razy podpływaliśmy do rybaków i kupowaliśmy krewetki, duże okonie morskie, czy inne mniejsze rybki. Dziewczyny, Marek i Paweł przygotowywali je na kolację, czy obiad. Smak takich rybek i krewetek nie ma sobie równych - A) dopiero co zostało wyciągnięte z wody, B) nie było karmione paszą w hodowlach, C) jedzone jest w okolicznościach morza, jachtu i doborowego towarzystwa.

W ostani wieczór udalismy sie do tajskiego cyrku słoni. Jest to atrakcja raczej dla dzieci, ale wszyscy zgodnie postanowiliśmy wrócić do czasów dzieciństwa i oddać sie tej atrakcji. W cenie biletu kupionego u konika, przed kasami (to już była jakaś atrakcja;)) był obiad. Sala restauracyjna była przygowana na przyjęcie małej armii chińskiej. Była ogromna. Jedzenia było w bród. Zachłanność wygrała. Najedliśmy się wszyscy po kokardę. Po objedzie zagonili nas do teatru w pałacu słoni, gdzie po dostaniu swojego czasu do wejścia zostaliśmy poddani kontroli wykrywaczami metalu i poproszono nas o zdeponowanie w specjalnej "szatni" telefonów komórkowych (!?). Okazuje się, że mają tu świra na punkcie tajemnicy swojego show i zakaz nagrywania nie może pozostać tylko w sferze zakazu w regulaminie, ale jest egzekwowany a'priori, prewencyjnie, przez deponowanie urządzeń nagrywających. Nie zamierzałem oddawać w niczyj depozyt naszego jedynego telefonu i aparatu foto, więc we współpracy z moją równie sprytną żoną ;), szybciutko wyminęlismy podwójna ochronę i weszliśmy na piękną salę widowiskową, wystrojem nawiązującym do dżungli. Przedstawienie pokazywało tradycyjną historyjkę tajską opowiedzianą z udziałem aktorów, zwierząt (w tym słoni, bawołów, kur, tygrysa i gołębi) oraz efektów pirotechnicznych i świetlnych/laserowych. Dużo kolorów, egzotyki i pierwiastka wschodniego - ładne i głośne. Tych, co przemycili telefony lub aparaty i postanowi ich użyć, tajne służby teatru namieszały zielonym wskaźnikiem laserowym, a patrole lotne odbierały, niemal siłą, użyty sprzęt. Mniemam, że do depozytu. Ot, taki zwyczaj ;)

W ostatni poranek, po oddaniu łódki, zjedliśmy śniadanie w lokalnej knajpie o nazwie "mama and papa", z salą do konsumpcji zlokalizowaną na tarasie osadzonym na palach, nad wodą, z widokiem na marinę. Po śniadanku wsiedliśmy do busa i po paru minutach byliśmy na lotnisku, gdzie pożegnaliśmy się z resztą załogi, która zostawała na jeszcze pare dni na plażach Phuket.

W tym miejscu chcemy podziękować całej załodze za wspaniały czas, wspólne poznawanie nowych akwenów i piękne żeglowanie. Każda nowa sytuacja uczy, doświadcza i to jest piękne. Dziękujemy i pozdrawiamy !

Tanimi liniami typu OLT EXPRESS (nie wiem kto kogo naśladował) dolecieliśmy do Bangkoku. Do hotelu prowadził wiadukt - łącznik, bezpośrednio z lotnika. Po 10 min. byliśmy już w pokoju. Postanowliśmy poszukać na mieście pralni na monety albo jakiegoś punktu usługowego, który załatwiłby ten temat za nas. Za pomocą googla znaleźliśmy 15 min. od hotelu kilka takich miejsc. Zapakowaliśmy więc plecak brudnych ciuchów i udaliśmy się w drogę do dzielnicy Bangkoku - Don Mueang. Na miejscu nie mogliśmy znaleźć tego, co pokazywał google. Wkoło były tylko sklepy z kremami i środkami odmładzajacymi, a właściwie wybielającymi skórę. Szok - jeden na drugim. Zaczęliśmy rozpytywać o pralnię. Jak znaleźliśmy miłego, jak zwykle uśmiechniętego Taja, który mówił po angielsku, to okazało się, że: po pierwsze - w tej okolicy nie ma pralni, bo tu nie ma turystów, sami lokalni ludzie, a jedyni przyjezdni to Chińczycy tu mieszkający; po drugie jak chcemy coś uprać, to co 20-50m, na ulicy, pod gołym niebem stoją pralki na monety - takie publiczne pralnie. Problem polegał na tym, że nie było suszarek, a w hotelu pranie nam nie wyschnie. Zrezygnowaliśmy zatem z prania i postanowiliśmy zając się inną potrzebą, z niższych warstw piramidy Masłowa - jedzeniem. Miły Taj polecił nam lokalną knajpkę. Po drodze do niej mijamy uliczne stragany z jedzeniem, ciuchami i wszystkim czego można potrzebować oraz salon fryzjerski. Słowo "salon" jest pewnego rodzaju nadużyciem, ale nich tak zostanie ;) ponieważ ja nadawałem się już do strzyżenia wleźliśmy. W tym miejscu okazało się że lata nauki angielskiego były zupełnie niepotrzebne, a nawet zbędne. Trzeba było raczej zapisać się na język migowy i body language połączony z tańcem brzucha ;) Fryzjerka wypędziła nas ze swojego salonu wymachując nożyczkami i pokazując inne miejsce, trochę dalej. Ładnie się uśmiechnęliśmy oboje i ukłoniliśmy w geście podziękowania. Poszliśmy zgodnie ze wskazanym nożyczkami azymutem i po chwili dojrzeliśmy jak zza szklanych drzwi macha do mnie fryzjer - męski. To było zaproszenie, którego nie mogłem odrzucić. W salonie męskim od razu przyjęto mnie na fotel i za pomocą układania sobie poszczególnych 3 końcówek do maszynki, na swojej głowie wyjaśniłem mojemu fryzjerowi jak ma mi skrócić fryzurę. W Azji przyjmuje się, ze głowa jest siedziba duszy i w związku z tym, nie wolno dotykać tej części ciała u innych osób. Zapewne z tego powodu fryzjer używał grzebienia i maszynki tak, że nie dotykał skóry głowy. Jechał przez włosy, ale nie dotykał skóry. Mimo to wyszło mu nawet równo, a to co się nie udało poprawił brzytwą. Dla ciekawości, koszt cennikowy fryzjera THB70, czyli ok. PLN7-8. Dla porówniania i ciekawości - ceny takiej usługi w rożnych miastach naszej podróży, w PLN:

1. USA. 60

2. Peru. 15

3. NZ. 50 męski (eng.: berberry) / 130 damski (eng.: hairdresser)

4. Tajlandia. 8

5. Warszawa. 60

6. Wrocław. 20

7. Wietnam. 15 (post publikowany jest juz z Wietnamu)

Po strzyżeniu, Kasia uznała, że moge się już pokazać wsród ludzi na mieście i zabrała mnie do poleconej przez 'uśmiechniętego Taja' lokalnej restauracji/knajpki. Plastikowe stoliki, plastikowe talerze, ceraty na stołach i pełno Tajów zamawiających jedzenie. Jako biali, dosyć wysocy ludzie, stanowiliśmy tam fajną atrakcje i obsługa postanowiła nas posadzić na srodku sali. Tak na wprost wejścia, żeby wszyscy nas wkoło widzieli ;) Taka lokalna atrakcja ;) Menu było głównie po tajsku, a jedynie kilka potraw było wylistowanych na końcu po angielsku, ale (nie żebym narzekał) bez zdjęć, opisów i cen. Znowu w ruch poszły ręce, uśmiech i szczątkowy angielski jednego kelnera, połączone z przynoszeniem potraw z kuchni, w celu prezentacji. Ostatecznie zostaliśmy przy klasycznych zupach. Kasia - wzięła ostro kwaśną zupę, z trawa cytrynowa, kokosem i krewetkami (klasyk Tajlandii). Ja pierwotnie zamówiłem coś ze strony po tajsku, co na obrazku wyglądało fajnie, ale po prezentacji składników przyniesionych z kuchni okazało się gulaszem z przegrzebek zrobionym na słodko. Zmieniłem wybór na kolejne zdjęcie. Reakcja tajskiego kelnera była natychmiastowa: "nie, nie ! to jest prawdziwa tajska ostra zupa rybna". Bardziej nie mógł mnie zachęcić ;) Wziąłem dużą porcję. Danie Kasi przyszło pierwsze i było na prawdę ostre i pyszne. Po chwili, na stół, wjechała zupa rybna.

Ostrzeżenia kelnera nie były nadużyciem i nie były bezpodstawne - już po pierwszej łyżce zrozumieliśmy, co oznacza "prawdziwa tajska potrawa na ostro". Łzy zostały wyciśnięte, a Kasi zupka była dla nas wytchnieniem. Nabieraliśmy jej miseczkę dla złagodzenia ostrości tajskiej rybnej. Ponad 1,5 roku przygotowań i treningu jedzenia na ostro teraz zdały swój egzamin, bo oprócz ostrego, czuliśmy wszystkie smaki ugotowane i podane w obu zupach. Zapamiętam je jako smaki Tajlandii.

Mamy chytry plan, żeby odwiedzić tą knajpkę za 2 tyg., po powrocie z Wietnamu. Będziemy mieli wtedy 2 pełne dni na dogrywkę w Bangkoku.

Pozdrawiamy KGB

 

 

7 komentarzy:

  1. Oj jak sie cieszę, że dałeś znak życia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super relacja !!! Ubawiłam się po pachy. Dosłownie czułam wszystkie użyte przymiotniki :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękne zdjęcia, szczególnie zachód widoczny z łódki. Pozdrowienia Aneta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trwał zaledwie około minuty. Strasznie ulotny widok ;)

      Usuń
  4. Bardzo piękna, obszerna i pełna szczegółów relacja...
    Tajlandia zdecydowanie wyostrza zmysły, widzieliście rozkręcane orzechy kokosowe?
    No i pojawiają się nieśmiało elementy globalnych analiz finansowych, hairdressing na początek.

    Grzesiu, a gdzie ten cyrulik za dwie dychy we Wro?

    No i wracajcie w końcu, kurcze to za trzy tygodnie....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieki. Kręcenie kokosów widzielismy w Kambodży. Fryzjer z Wroc. - Nowy Dwór, salon Pani Ewy, ul. Zemska. Jesli chodzi o wracanie, to nie ma mowy - brniemy do końca, cały czas na zachód ;)

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.