Wylecielismy z Sydney. Po 12 godzinach i dwóch samolotach w końcu wylądowaliśmy w Bangkoku. Cofnęliśmy zegarki o 4 h, zyskując dodatkowy czas na zwiedzanie miasta. Jednocześnie zmniejszyła się nasza różnica czasu z Polską. Teraz jesteśmy tylko 6h do przodu :)
Tak szykował się Balcer na Tajlandię, na terminalu w Sydney - znaczy maska przylega dobrze
A ja słuchałam w samolocie AC/DC z gniazdka 220V - jakiś debil projektował taki sam rozstaw bolców dla gniazdka słuchawkowego ... Ps. Jestem w grubej bluzie, bo w azjatyckich liniach mrożą pasażerówPo przylocie, jak zwykle zasiedliśmy na kawę, aby oswoić się z otoczeniem. Dojazd do hotelu zabrał nam 1,5 h. Zrobiła się 23-cia (nasza stara 3-cia w nocy, w AUS) - no to poszliśmy spać. Jutro wcześnie z rana dolatuje z Dubaju nasza ekipa na łódkę, więc trzeba bedzie się ogarnąć.Od rana nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu nasi dotrą do hotelu. Kręciliśmy się z Balcerem od basenu do recepcji, aby nie przegapić ich przybycia. Nasz hotel byl położony przy rzece z widokiem na pływające tajskie łódki i wszystkie śmieci ;)
Nie obyło się bez małej łezki w oku jak zobaczyłam znajome buzie: Asię, Wiolę, Dymka i naszego Kapitana Arka. Poznaliśmy też resztę rejsowej ekipy: Renię, Radka, Piotra, Pawła.
Długi lot plus jeszcze zmiana czasu sprawiła, że byli lekko przetrąceni, więc spędziliśmy czas odpoczywając przy basenie lub w pokojach do późnego popołudnia. Umówiliśmy się na 17 z naszym przewodnikiem Omem (narajonym przez Dymka), aby wyruszyć do dzielnic rozrywkowych Bangkogu.
Dymki przywiozły nam przysmaki z Polski: chleb, musztardę saperską oraz kabanosy. To było to!!! Po kilku miesiącach poczuć znany i lubiany smak ... Thx;) za fajowy lunch.
10 osób to już liczna grupa i choć po Bangkoku dość tanio porusza sie taksówkami i tuktukami, nam łatwiej było użyć publicznego transportu. Najpierw przeprawiliśmy sie łódką przez rzekę Menam. Terminal jak poniżej.
To nie członek obsługi, to asysta
Potem już kolejką do słynnego Patpong.
Na początek kolacja w przyjemnym barze. Nazwałabym to aklimatyzacją do tajskich smaków, jakie przez najbliższy czas przyszło nam próbować w rożnych miejscach.
Patpong - dzielnica handlu, przysmaków i uciech Bangkoku. Byłam w tym miejscu 13 lat temu i od tego czasu prawie nic się nie zmieniło. Ten sam nocny market ze słabej jakości podróbkami zegarków typu Rolex, Omega i innych, torebek, czy ciuchów od znanych projektantów. Tony rożnych pierdół czyli klasyczne chińskie mydło i powidło. Nasz przewodnik generalnie na początku uprzedził nas, że w Europie taki asortyment jest nielegalny. Tak na wszelki wypadek ;) jakbyśmy dostali amoku zakupowego.
Targowisko znajduje sie na ulicy, gdzie jest dużo pubów i kilka klubów Ping Pong Show. Pewnie późno w nocy to wszystko tętni życiem. Zrobiliśmy mały rekonesans, ale zmęczenie po długiej podróży pogoniło nas do hotelu. Część grupy, w której byliśmy rownież my, wybrała się spacerkiem do hotelu.
Po drodze udało nam się znaleźć to, co kilkanaście lat temu najbardziej posmakowało mi z ulicznego jedzenia. Zapamiętałam ten smak i wielokrotnie przy rożnych okazjach o tym daniu wspominałam. Są to naleśniki z mąki ryżowej, smażone na oleju ryżowym z dodatkiem masła kokosowego. W trakcie pieczenia dodawany jest pokrojony banan wymieszany z jajkiem. Wszystko razem składa się po rogach (zamyka) i zapieka się na patelni. Potem kroi sie na male kawałki, sypie troche cukru pudru i polewa skondensowanym, mało słodkim mlekiem kokosowym. Całość jest genialna !!!! Nie za słodka, więc nie mdła. Kluczem jest też naturalny, kwaskowaty smak tutejszych bananów.
Powiem tak - kulinarny orgazm ;)
Takie smakołyki oczywiście spotyka się wyłącznie w małych kramikach. Można mieć pewne opory, co do jedzenia na ulicy. Tajowie preferują obróbkę termiczną w swojej kuchni, często w wytrawnych daniach dodatkowo na "ostro", więc nie słyszy się o jakiś masowych, czy punktowych zatruciach. Każdy z nas trochę poeksperymentował.
Kolejny dzień miał być intensywny - zwiedzanie pałacu królewskiego i świątyń Bankgkoku. Naszym środkiem transportu została łódka, ponieważ wszystkie atrakcje umiejscowione są w pobliżu rzeki.
Rozpoczęliśmy od zwiedzania kompleksu - pałac królewski, na terenie którego jest kilka świątyń buddyjskich. Na dzień dobry jak zobaczyłam przy wejściu tłumy kolegów i koleżanek z Japonii czy Chin, to wiedziałam, że zaliczę ten spot do "Listy moich ulubionych";) To miejsce jest naprawdę piękne, więc trzeba zagryźć zęby i spróbować poruszać się jakoś wśród tych ludzi kotów, co poza swoim aparatem i kijkiem do selfi niczego i nikogo nie widzą. Zresztą zobaczcie fotki. Całość robi niesamowite wrażenie. Z bliska można dopatrzyć się kiczu w tych wszystkich zdobieniach, choć może to nasza opinia, bo nie jesteśmy częścią tej kultury i religii.
Wizyta w świątyni buddyjskiej wymaga odpowiedniego stroju. Po zakupie biletu jest miejsce, w którym najpierw Pani ocenia czy w swoim stroju nadajesz się do wejścia, a jak nie to pobiera kaucję i wysyła cię do sali wydawania przebrań. Mnie przyjemność ominęła, bo przygotowanym sobie opcje z długimi nogawkami. Balcer dostał spodnie typu worek.
Kolejny punkt zwiedzania to świątynia Wat Arun - wysoka na 104 metry. Jest inna od postałych świątyń buddyjskich w Bangkoku, bo przypomina takie khmerskie (strzeliste, strome) jak te, które znajdują się w Kambodży.
Mieliśmy ochotę odwiedzić siedmiotonowego złotego Buddę w chińskiej dzielnicy. Niestety spóźniliśmy się, bo świątynia otwarta jest do godz. 17. Przed wylotem do Kapsztadu nadrobimy ten punkt programu.
Sam spacer po chińskiej dzielnicy tez był ciekawym doświadczeniem - tysiące kramików gł. z jedzeniem i przyprawami. Reszta to caly wachlarz chińskich produktów rożnego użytku. Taka wielka "graciarnia".
Chińska dzielnica w Bangkoku zupełnie nie przypomina tej w Nowym Jorku czy San Francisco, gdzie panuje porządek, a chińskie smoki czy inne ozdoby lśniąc, oddają orientalny klimat miejsca.
Kolejny dzień to już lot na Puket, gdzie czekała na nas łódka.
Pozdrawiamy KGB
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.